Próbuję przecisnąć się przez najciaśniejszą skazę na Twoim policzku, poczuć resztkami namiętności czas, który pozostał do zburzenia kolejnych mostów. Nasze cienie, rozpięte pod biegunem nieba, wskrzeszone jednym nierozważnym ruchem dłoni, kolidują ze sobą niby skrajności, zderzają się niby krople deszczu, przeplatają jak wczesnowieczorne, błogie sny.
Gwiazdy wciąż szukają nowych, obcych dróg, próbując wymknąć się z czeluści namiętności, pragnąc dosięgnąć płodnej, bujnej nocy. Do poranka została bezlitosna dekada; najwyższa pora, żeby przyodziać pośpieszny pocałunek, odnaleźć siebie pośród łask wieczoru. Nie chcę pozostać tym samym przywidzeniem, dla jakiego mogłam porzucić miłość własną w imię tej najpiękniejszej, najprawdziwszej.
Twoje myśli przeciekają; przerośnięte, szlachetne łzy sycą policzki. Wiem, że powrócisz, zanim zdążę odprawić najpiękniejszą modlitwę. Odnajdziesz się pośród miriadów spadających gwiazd, by kupić mój grzech, zdobyć milczenie nie do podrobienia. Proszę, zanim dotkniesz moich nadgarstków, ucałuj szczerze mój najgłębszy lęk, poczuj każdym elementem ciała osamotniony ciężar. Nic nie pozostanie z tych myśli, ubranych zbyt pochopnie w dziewicze słowa; miniemy się z nostalgią, ściskającą w ramionach błękitny dzban, dzban pełen świeżo zebranych zakazanych owoców.
Pewnego dnia zrozumiesz, dokąd zmierzają osierocone marzenia. Uwierz, żeby nie było zbyt późno. Dzielę się z Tobą moim wypielęgnowanym głodem; łasisz się do mojego bezludnego cienia, próbujesz rozebrać z uśmiechu, na który nie zasłużyłam. Widzę Twoje jasne dłonie, tak niepewne swej delikatności. Widzę Twoje płowe włosy, tak podobne ciężarnym kłosom żyta, z których niebawem powstanie życiodajny chleb. Zanurzam się aż po mostek w szmaragdowych topielach spojrzenia, tak boleśnie przyćmionego przez lęk i niepewność.
Pragnę, byś poczuł to samo, co mój wczorajszy sen; objaw się zmiennokształtnym pragnieniom, aby przegrać z losem, aby przypodobać się śmierci. Dziś nie dzieli nas żadne niedomówione pytanie retoryczne. Dziś nie dzieli jasność księżyca, ukradkiem wykradziona słońcu. Pragnę jedynie zmusić się do pocałunku, do muśnięcia tak subtelnego, że zazdrość strawi gwiazdy. Zamykamy za sobą wejście do rzeczywistości, zostajemy sam na sam z niewinnym pożądaniem, czystszym od najcięższej łzy, piękniejszym od identycznych poranków.
Wiem, że jesteś; słyszę wyraźnie tętent Twojej krwi, mknącej wartko poprzez żyły. Słyszę poszum myśli, tak pośpiesznych, tak bojaźliwie nieokrzesanych. Biorę Twoją twarz w dłonie, widzę w zielonych oczach odbicie wiosennej nadziei, odbicie pamięci, do której pragnę odszukać pobocze. Zanim nasze spojrzenia przywykną do ciemności, a łzy użyźnią jałową glebę sumień - odszukaj między niebem a ziemią krztynę apetycznego nonsensu, przeklętej roztropności. I choć dostrzegam w Tobie źródło mojej zbolałej, zmiennocieplnej nostalgii, choć jesteś powodem, dla jakiego płaczę w kamień poduszki, nie porzucę tego nieba, którego balast potulnie niosę, dla jakiego niezmiennie oddycham.
Spokojnie. Nie obudzi dziś nas ani jeden grzech, ani jedna wina, której moglibyśmy się wstydzić przed innymi. To, co nas dziś dzieli, jest wczesnowiosennym tchnieniem, powiewem cieplejszego wiatru; jest burzą, której przypatrujemy się przez lukę w życiorysie. Nasze sny, niedopasowane do trwającej pory, kołyszą się pod sufitem, tam, gdzie zostawiliśmy dziś skruchę i pychę.
Umykają godziny, noc dojrzewa u stóp. Gwiazdy niestrudzenie przemierzają nieboskłon, szukając dróg powrotnych do teraźniejszości. Nie ma dziś w nas ani jednej łzy, ani krztyny wstydu, który mógłby pozbawić nas wolności. Szeleszczą pocałunki, zderzają się naskórki - nic nas nie przeraża, nic nie trwoży...
Dziś, oprócz namiętności, jest z nami również miłość. Miłość, która przed niczym nie ucieka, która nie obawia się przyszłości. Pragnę zaprosić Cię do mojego wszechświata, w którym nie ma miejsca na żal, ból czy śmierć. Pragnę pokazać Ci ten wykradziony fragment nieba; czy chciałbyś w nim zamieszkać? Wierzę, że tak. Szukamy zawzięcie spełnienia - wiem, że pewnego bezsennego poranka podzielimy się nowo narodzonym słońcem, z lekka ironicznym. Tak, dziś płyną w nas łzy; łzy boleśnie ciepłe, przynoszące ukojenie i ulgę.
Niepewnymi palcami zrywam dla Ciebie najpiękniejsze melancholie. Nie są jednak urodziwsze od Twoich pragnień, które wciąż dostrzegam w moim pękniętym zwierciadle. W tym lustrze pozostaną dożywotnio nasze obopólne wątpliwości, brak wiary w to, co ludzkie i wciąż należące do człowieka. Zanim nowy dzień wdrapie się na niebo, ukradnij mi na pożegnanie kilka pięknych słów, jakimi śmiałam obdarzyć Cię tak względnie niedawno.
Tak, nasze usta nie zmagają się z przepaścią, która dzieli powszedniość i beznadzieję. Nie śmiem płakać, kiedy Twoje oczy kwitną, kiedy jaśnieją wargi. Zanim zaczniemy codzienność od nowa, podaj mi na tacy wykradzioną pustkę, w której zamarł mój wczorajszy szept, moje łkanie, mój serdeczny płacz.
Dziś pójdziemy dalej, zasłuchani w balladę, której słów nie zna nikt. Ten sen pozostanie z nami na dłużej, wbrew jutru, wbrew śmierci. Wiem, że niebawem powróci urzeczywistnienie pamięci, że przyniesie chłodny cień, w którym ukryją się nasze wyrzuty sumienia. Zanim pokornie odzyskamy przyszłość, zanim doświadczymy świeżych myśli - pokonajmy zatracony bezsens. Zamieszkamy w raju, gdzie zrzucimy serca, gdzie odłożymy na półkę zbyt ciężkie dusze. Przebudzi się w nas moc, dla jakiej zburzymy te mury, rozkruszymy maski, za którymi czeka jasnozielone światło.